piątek, 17 stycznia 2014

5. Pero ahora...

Obudził ją świergot ptaków z oknem. Na zegarze właśnie dochodziła ósma, czyli najwyższa pora wstawać. Plan dnia jest następujący: wypakować kartony, urządzić pokój, znaleźć przytulne miejsce w okolicy i znów oddać się w ręce marzeń. Nie chcąc już tracić więcej czasu, zręcznie podniosła się z łóżka i ruszyła w stronę łazienki. Poranny prysznic nie zaszkodzi, a tylko pobudzi do działania. Następnie pora na „zabiegi pielęgnacyjno-kosmetyczne”, innymi słowy wysuszenie włosów i związanie ich w wysoki kucyk, oraz przemycie twarzy ciepłą wodą. Jej problemy ze skórą zaczęły się dość wcześnie i tak samo się zakończyły. A makijaż… Powiedzmy, że zanim nie przepada. 
Kiedy wróciła do pokoju, zauważyła Tuttiego zwiniętego w kulkę na łóżku. Mały biały kłębek zakręconych loczków, jest pieskim jej babci, która na czas pobytu w sanatorium oddała swojego maluszka w ręce jedynej wnuczki. Do domu wraca za tydzień, a Mia musi jeszcze wywietrzyć mieszkanie buni, umyć okna i sprzątnąć kurze.
Nie ma co się stroić na zwykłe domowe obowiązki, więc luźna bluzka oraz z lekka poprzecierane dżinsy powinny wystarczyć. Teraz brakuje tylko odpowiedniej muzyki i do pracy. Z głośników wydobyły się pierwsze dźwięki składanki, którą układała samodzielnie wybierając ulubione utwory. Czas zaczął szybko płynąć, w pokoju robiło się coraz więcej miejsca, a efekt końcowy był taki jaki powinien być. Ściany pomalowane na głęboki ni to żakard ni fiolet, były odzwierciedleniem jej życia, strachu przed ludźmi. Szczelnie otulały brzegi pomieszczenia wyznaczając tym samym granice bezpieczeństwa. Łóżko stało pod ścianą, równolegle do okna przesłoniętego lekką firaną i ciemniejszą zasłoną, której zadaniem było chronić oczy Mii od zbyt wścibskich promieni porannego słońca. Na suficie zawisła lampa z jasnym kloszem à la kryształ. Całość dopełniały białe meble i małe pomieszczenie służące za garderobę. Skrytka była idealnym miejscem na przechowywanie ubrań. Praca skończona.
Zmęczona dziewczyna opadła na łóżko. Była szczęśliwa, a przynajmniej tak się jej zdawało. Ale nadal nurtowała ją jedna rzecz, czuła, że czegoś brakuje. Tylko czego? Wszystko zrobiła dokładanie tak, jak planowała, nic nie pominęła. Z telefonu wydobył się krótki sygnał świadczący o nowym komentarzu na blogu, tym samym przerywając przekorne myśli: „Witam w moim słonecznym Buenos Aires. Jeśli zechcesz, to chętnie Cię oprowadzę :) Tylko powiedz mi jakiej piękności mam wypatrywać. Chociaż nie, wydaje mi się, że gdy Cię spotkam, to na pewno będę wiedział, że to Ty” Cały Naco*. Nick mówi sam za siebie. Zawsze pewny swego, z poczuciem humoru wyciągniętym jak na dłoni, by być gotowym podać go w każdej chwili. Jest naprawdę bardzo miły i pogodny, jeśli to dobre określenie osoby, której się nigdy nie widziało. Z nim na pewno nie można się nudzić i spoglądać za siebie.
Czasami przychodzi jednak moment, gdy chcemy przywołać to co minęło i już nie powróci. Najlepszym sposobem na zatrzymanie czasu są zdjęcia. To na nich widzimy wszystko tamtymi oczami, to dzięki nim przenosimy się w miejsca, gdzie nas nie ma, w miejsca tak bliskie naszej duszy. Mia również ma swoje pamiątki, zamknięte w podłużnym szarym kartoniku przewiązanym czarną wstążka. Tam schowała ból i smutek towarzyszący chwilą, które teraz ranią serce. Ukrywała to niepozorne pudełko na dnie szuflady, bojąc się wspomnień. Ale teraz… Zapomniała dlaczego tak skrzętnie próbowała się pozbyć i schować każdą chwilę. Otworzyła kartonik, a siła jaka w nią trafiła… Wiedziała, że znów pamięta wszystko. Każdy moment, powód dlaczego został on uchwycony i w jaki sposób.
Na pierwszym zdjęciu był on - bardzo ważny ktoś - jej najlepszy przyjaciel od małego. Byli dla siebie jak rodzeństwo, zawsze nierozłączni. Ich rodzice znali się jeszcze przed ślubem, wtedy tworzyli zgraną paczkę.
On ma niesamowicie wiele obliczy. Pewnie jednym ze znaczących bodźców, jest mieszanka jego krwi; dziadek był Francuzem, babcia Meksykanką, a matka w połowie Włoszką. Lucas zawsze witał się z Mią tak samo: Bonjour, mon Sol, je suis votre Mer**, co oznacza: Witaj, moje Słońce, jestem Twoim Morzem. To zdanie było jak hasło, zaklęcie powtarzane w nieskończoność, coś co było tylko ich. Chłopak uważał, że imię Soledad wcale nie musi oznaczać czegoś smutnego, więc stworzył Sol, tym samym wywołując na jej twarzy uśmiech, za każdym razem, gdy wypowiadał to nadzwyczajnie-zwyczajne słowo. On był jej Morzem, ona jego Słońcem. I właśnie tak do siebie mówili, tylko oni, nikt więcej.
Lucky był od zawsze uśmiechnięty, opiekuńczy i bardzo pojętny. Wiedział kiedy trzeba powiedzieć koniec i przestać. Potrafił wesprzeć słowem otuchy. Oczywiście jego tryskająca energia promieniowała z wielką siłą i zarażał nią wszystkich dookoła. Przy nim Mia była sobą. Prawdziwą sobą. Z nim nie bała się niczego, mimo swojej pozornie nieśmiałej natury. Byli prawdziwymi przyjaciółmi, potrafili ze sobą rozmawiać, wygłupiali się razem jak małe dzieci, kłócili się jak stare małżeństwo, bronili jak rodzeństwo i rozumieli się jak nikt inny. To właśnie z nim ostatni raz szczerze się śmiała. Właśnie na tym zdjęciu, pięć lat temu, uchwyciła jego uśmiech wywołany całusem w policzek, którego mu podarowała. To był ostatni raz, kiedy patrzyła w jego roześmiane oczy.
Wyprowadził się.
Tęskniła.
Nie płakała, ale tęskniła.
W ciągu tych sześciu lat widzieli się tylko parę razy zaledwie przez rok. Wtedy jego rodzice co jakiś czas odwiedzali ciotkę ze strony mamy, która po kilku miesiącach zmarła.
Nawet nie zauważyła, że właśnie z głośników wypłynęły pierwsze dźwięki jednej z ich najulubieńszych piosenek. You are the music in me… - to prawda, byli swoją muzyką. Te słowa śpiewali najczęściej. Mimo, że nie znali wtedy jeszcze dokładnego tłumaczenia tego utworu, wiedzieli, że nie kłamią mówiąc tak od siebie. I mieli rację. Zimowe wieczory spędzali na uczeniu się tekstów swoich ulubionych utworów, dokładnie zwracając uwagę na każdy detal, a kiedy byli sami w włączali czysty podkład dźwiękowy i razem śpiewali. Dziecięce zabawy, tańce, wygłupy, beztroskie życie bez większych problemów, droga usłana marzeniami i oni razem spisujący swoją historię. Ale teraz…
Z biegiem czasu coś uciekło, nie mieli kontaktu, od tych nieszczęsnych pięciu lat. Mia nie udziela się publicznie na popularnych portalach społecznościowych, a telefon dostała dopiero rok temu, bo i tak nie miała z kim rozmawiać. Z kolei Lucas… On wolał rzeczywisty świat, niż wirtualne pogaduchy, o wiele bardziej lubił być przy swoim rozmówcy, wtedy wiedział dokładnie co czuje.
Pojedyncza łza spłynęła po jej lekko zaczerwienionym od nadmiaru wspomnień policzku, spadając prosto na Jego fotografię. Szybkim ruchem starła ją z powierzchni zdjęcia. Dawno nie płakała. Nie pozwalała sobie na zbyt długie chwile słabości; uważała, że to ją może jeszcze bardziej zniszczyć. Jeśli się da. Ale teraz… 
To koniec. Więcej smutku dzisiaj nie może wtargnąć w jej szare życie, bo już i tak nie ma miejsca. Każdy detal jest bury, ponury i zupełnie nie ma sensu. To sprawka smutnego malarza zwanego Pustką. Oszczędził tylko jedno kolorowe miejsce, chronione tysiącem kłódek i zamków. To szufladka pamięci o Nim, która mimo otwarcia i skrzętnego porządku, nadal nie wypuściła z siebie barw. Nawet jakby bardzo chciała, nie może. Tylko on, tylko to jedno magiczne zdanie jest w stanie przywołać kolejnego artystę, Nadzieję.
Mia w zamyśleniu odłożyła tę część wspomnień, nieświadomie przewracając kolejną chwilę, której nie powinna sobie przypominać. Na szczęście zadzwonił dzwonek. Odruchowo spojrzała na zegar kto tak wcześnie mógł przyjść. Obydwie wskazówki były ustawione na 12. Czyli już południe… Podejrzewała, że rodzice raczej nie otworzą, bo wczoraj wspominali, że o dziesiątej pojadą na ostatnie zakupy, po parę dodatków do domu. Jednym gestem przetarła swój policzek chcąc pozbyć się śladów łez, równocześnie podnosząc się z łóżka. Sprawnie przeskakiwała stopnie i po chwili była na dole. Kiedy otworzyła drzwi, zobaczyła wysokiego chłopaka, który od razu zaczął mówić pokazując równocześnie na dom po drugiej stronie ulicy.
- Dzień dobry, jestem pani nowym sąsiadem, mieszkam naprzeciwko. Chciałem się tylko przywitać i… -  tu urwał, dopiero teraz spoglądając w oczy Mii.  Na początku jego źrenice były jakby zmęczone, może nawet znudzone, ale już po chwili… jakby zrozumiał. Niepewnie się uśmiechnął.- Sol?

Jeden człowiek.
Jedna chwila.
Jedno spojrzenie.
Jeden uśmiech.
Jeden wyraz.
Trzy litery.
Tysiące pytań.
Ani jednej odpowiedzi…

* naco - port. przystojniak
** Google Translate

###

To serduszko znalazłam po konkursie :)

Czyli to już? Skończyłam pisać? Przepraszam, że nie odzywałam się tak długo, ale ostatnio mam na wszystko za mało czasu, czuję jakby ktoś wkleił do mojego życia dwa razy więcej obowiązków, wycinając przy tym połowę wolnego czasu. Oczywiście czytam wszystkie blogi z poleconych, najczęściej późnym wieczorem, kiedy nie mogę spać, ale nie mam większych braków. No może jeden, co do historii Marci, ale to tylko ze względu na wyżej wymieniony powód z czego nie jestem zadowolona. 
Co do rozdziału... takie coś, niezbyt ciekawe. Może napiszę, że mam pomysł na Fedemilę, ale ostrzegam,  Feduś nie będzie miał takich samych początków jak w serialu...
Pozdrawiam, Wasza Lissa/Alicja/Ala/Alutka Bells :*